Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/140

Ta strona została przepisana.

Ale Jokojamę niełatwo było oszukać i rozbroić. Małe jego oczki nie straciły ostrego wyrazu.
— Dawno miałaś wieści od Takeo? — zapytał, przyjmując odeń filiżankę.
— Onegdaj dostałam list. Pisze, że połów sardynek był stosunkowo niezły, że obecnie suszą kompost, korzystając z ostatnich dni pogody, że wszystko idzie niezgorzej i że starzy rybacy wróżą wczesny połów śledzi, że więc może w tym roku… wróci…
Ostatnie jej wyrazy rozpłynęły się znowu w uśmiechu.
Jokojama odpowiedział porozumiewawczem pochyleniem głowy i podobnym uśmiechem.
— Aha! Cóż ty na to!?
— Ja?… Rozumie się, rada jestem!
Znowu tarcza uśmiechu, ale tym razem kąciki ust zaległa niezwalczona sztywność. Czuła, że wzrok starego ze wstrętem i wzgardą spogląda na jej niegolone brwi, na białe i równe, jak u rozkosznicy, zęby. Zamknęła usta i wyciągnęła rękę do pustej filiżanki gościa.
— Pogoda zmieni się niebawem… Te chmury, to wróżba „jamase“ — zauważył Jokojama, spoglądając przez szeroko rozsunięte „szodżi“ na brzeg piasczysty, zasłany sieciami i łodziami rybaczemi, na bezmiar rozedrganego morza, to mierzchnący w cieniu nabiegających chmur, to złocący się w promieniach słońca, przeświecającego w obłocznych przerwach.