Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/145

Ta strona została przepisana.

— A i ty nie bój się… — ciągnął z pewną niecierpliwością. — Będę ostrożny i, jeżeli co zauważę, nie przyjdę… Oho, umiem ja zamiatać ślady… Upewniam cię… Nie po raz pierw…
Urwał i przygarnął ją gwałtownie do siebie.
— W dodatku, czyż nie czujesz, że cię kocham ponad wszystko?… A ty, czyż mię nie kochasz?… Jakże więc możesz żądać, abym cię opuścił? Czyż nie jesteśmy, jak dwie połowy rozciętej mątwy, które przestają cierpieć dopiero wtedy, gdy są złączone… Czy nie jesteśmy, jak dwa ptaki Sijoku, mające jedną duszę w dwóch ciałach? Doprawdy, nieraz wydaje mi się, żem cię znał dawno, że to nie ty, a ktoś inny, od wieków szukany i wymarzony… To na pewno przekonywa mię, że byliśmy sobie przeznaczeni w jednem z poprzednich wcieleń i że nieszczęśliwy los rozdzielił nas, jak rozdzielił Gompaci i Komurazaki!… Czyż chcesz, abym zginął, jak on?
Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Tylko na twojem sercu czuję się dobrym, spokojnym, lepszym…Mam ochotę dźwignąć się, wyjść z bezczynności… Zostać czemś… Nie gub mię więc!…
— Czy istotnie wyszukałeś sobie zajęcie?
— O tak! Zostanę kupcem. To odpowiada moim skłonnościom. Będę przebiegał Japonję od końca do końca… Zwiedzał rozmaite ciekawe miejsca… Będę mieszkał w coraz innych mia-