Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/149

Ta strona została przepisana.

dać mniej, niż za dużo, bo można… dodać, a wrócić już niepodobna!… — uspokajał się stary.
Skoro jednak wypadkiem zetknął się z Hogi, zapytał go żartobliwie:
— Cóż… skrzypi?
— Wiatr teraz, czcigodny panie… Prawdę powiem, że nie słychać, ale zato… widać!
— Cóż takiego widać?
Stróż uśmiechnął się dyskretnie i przemilczał.
— Ech, troi ci się w ciemnościach. Co można zobaczyć w taką szarugę!?
— Bywają i ciche noce… księżycowe!
— No tak, bywają… — zgodził się samuraj, lecz nic więcej nie dodał.
I Hogi odszedł.
— Nowe naciąganie!… Niema głupich!… — rozważał, idąc ku domostwu, przezorny Jokojama-san.
Gdy wszakże nadeszła noc względnie spokojna, zabrał parasol i, pod pozorem pilnego interesu do mieszkającego na wsi dłużnika, poszedł, unosząc pod połą wierną szablę rodową.
Ostrożnie, chyłkiem, ze zgaszoną latarnią prześlizgnął się Jokojama wzdłuż ulicy aż do piasczystej mielizny naprzeciwko domu brata. Tu odszukał upatrzoną zawczasu starą łódź i przysiadł w jej cieniu na legarze. Poza nim pluskało cicho morze, przed nim rozpościerała się ciemna plama roztopionego w mroku miasteczka. Nieliczne światełka w oknach domostw czerwono świeciły w mglistem powietrzu. Słabe