Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/150

Ta strona została przepisana.

głosy rozlegały się jeszcze to tu, to tam. Przeszedł spóźniony przechodzień, klapiąc głośno sandałami w kałużach wody, połyskujących krwawo w świetle jego różowej latarni. Zwolna senna cisza zapanowała wokoło, podkreślona bardziej jeszcze ciągłem mamrotaniem morza.
Jęknął wreszcie kostur Hogiego i gwiazdka jego latarni zatańczyła nisko nad drogą.
Samuraj pilnie uszu nastawiał, ale nic podejrzanego nie uchwycił. Dom Takeo spał ciemny, cichy, podobny do urwiska.
Jokojama-san miał chwilami ochotę wstać i podejść bliżej, ale koło domu nie było kryjówek, a na drodze bał się spotkać z Hogiem i zdradzić przed czasem swe zamiary. Liczył na to, że w godzinie „byka“ miał wzejść nów księżyca. A wtedy może trochę światła przedrze się przez chmury i przybędzie mu z pomocą.
Ale i księżyc mało mu pomógł. Wprawdzie od czasu do czasu słaby jego blask przeświecał między powoli sunącemi chmurami, a wtedy domy pobliskie rysowały się wyraźnie i nawet widać było balkonik nieszczęsny, na którym miała skrzypieć „szodżi“… Nic tam jednak nie było widać. „Szodżi“ mocno zsunięta, jak usta mnicha, ani myślała wydawać swej tajemnicy.
Jokojama-san zziąbł, znudził się, sen go zmorzył. Nie schodził jednak ze stanowiska i nasłuchiwał niestrudzenie. Gdy nad ranem zaczął mżyć deszcz, rozpiął parasol i cały zamienił się w słuch i wzrok, gdyż wiedział z powieści, że