Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/156

Ta strona została przepisana.

tem raz jeszcze przerzucił gazety, szukając, czy nie zaplątał się tam czasem list jeszcze jeden…
Gdy nic nie znalazł, przejrzał przedewszystkiem listy handlowe i dopiero wtedy rozdarł kopertę brata drżącą trochę ręką.
„Wracaj. Nieszczęście. Jokojama“…
Słodka tęsknota zamieniła się nagle w bolesny dreszcz i niepokój…
— Misawa… Na pewno Misawa!… Ale co stać się mogło?… Co za obrzydliwy, telegraficzny styl!… Parę słów… parę słów więcej!… Ale co stać się mogło!?… Może pożar?… Nie, gdyż nie byłoby sensu wzywać mię tak kategorycznie i dodawać do strat tamtejszych straty, które tu poniosę…
Przyglądał się uważnie literom, siląc odgadnąć zagadkę. Były napisane starannie, ręką niewprawną do pędzla, ale stanowczą i spokojną.
— Na pewno Misawa!… Co mogło się zdarzyć!?… Nie śmierć, gdyż napisałby!… Misawa, Misawa!?…
Na chwilę znikł mu list w ręku i zamajaczyła przed nim twarz ukochana, koloru kwitnącej wiśni, z szeroko otwartemi otchłaniami podłużnych, tajemniczych oczu, z małemi, rubinowemi ustami…
— Co się stało?… Co się stać mogło?… — rozważał z udręką.
„Wracaj. Nieszczęście. Jokojama“.
— I nic więcej, nic więcej!…
Zdał natychmiast łowlę starszemu rybałcie,