uporządkował rachunki, spisał na kartce główniejsze rozporządzenia i przygotował wszystko, aby nazajutrz o świcie wyruszyć w drogę.
Żeby dostać się do miejscowości, gdzie można było wynająć konie, musiał przebyć dziesięć „ri“[1] pieszo trudną drożyną górską.
O brzasku czekał już nań zamówiony przewodnik Ainos.
— O hajo!…[2] Ciężkie będziemy mieli przejście, Takeo-san! — powitał go, pocierając dłoń o dłoń i gładząc brodę.
Deszcz lał jak z wiadra, a wściekły „jamase“ targał, zwijał, skręcał zimne, ruchliwe włosiska dżdżu, siekł i oplatał niemi wszystko, co stawiało mu opór. Mroczne zwały chmur ciężko przewalały się przez grzbiety gór, staczały po lesistych zboczach i pełzły, dygocąc w wietrze, po morskich wzburzonych obrusach. Czarne lasy szumiały nie gorzej od morskich odmętów.
Ledwie poznać było, że dnieje, po bielejących na wysokości obrzeżach mgieł.
Takeo podkasał poły podróżnego płaszcza, roztworzył parasol i ruszył w nasiąkłe mgłą, prane wiatrem gęstwiny. O krok za nim szedł Ainos w słomianym płaszczu japońskim, podobnym do chochoła na snopach, w japońskim kapeluszu-grzybie, z kosturem w jednej ręce, z małą podróżną walizeczką pana w drugiej.