uśmiechem bolesną drgawkę ust. Milczał etykietalnie.
— Nie weźmiemy kurumanji [1] ani nawet tragarza, gdyż chciałbym, żeby nie dowiedziano się w Tomari o twojem przybyciu, przynajmniej dzisiaj… Po drodze opowiem ci wszystko, a zrozumiesz dlaczego… — rzekł Jokojama, kierując się ku wyjściu.
Poszli w milczeniu obok siebie, chlupiąc sandałami w kałużach wody. Wkrótce musieli otworzyć parasole, gdyż deszcz znowu zaczął siępić z nisko nawisłych chmur. W gęstniejących ciemnościach czarne, podwójne pasmo sosen Tokkaido znaczyło im drogę. Ognie w oknach przydrożnych domostw i błędne światełka latarni nielicznych wędrowców tliły się blado tuż przy czarnej ziemi, jak świętojańskie robaczki.
Takeo ze wzruszeniem zauważył, że brat nie wziął nawet latarni.
— Cóż… deszcz?… Wciąż deszcz?… — spytał wreszcie, nie mogąc hamować się dłużej.
— „Jamase“, wiatr z oceanu! — odrzekł krótko Jokojama.
Dopiero gdy znaleźli się w szczerem polu, zaczął mu opowiadać uroczyście i szczegółowo od samego początku historję z Hogi, swoje wątpliwości, swoje próby i niepowodzenia…
— No i cóż? Cóż?…
- ↑ Człowieka z małym ręcznym powozikiem „dżinrykszą“, w skróceniu „rykszą“.