Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/160

Ta strona została przepisana.

— Widziałem na własne oczy. Czyżbym wezwał cię inaczej!?…
Takeo rad był, że ciemności kryją go przed bratem. Zatrzymał się, gdyż zdawało mu się, że się potoczy. Noc, mgła, zimny deszcz i wiatr wdarły się nagle do jego piersi, jakby rozdartych jednem strasznem cięciem.
Jokojama szedł dalej, utyskując na upadek starych obyczajów i zwątlenie wskutek tego powszechnej moralności.
— Poco wiedza, szczególniej kobietom? I co warta wiedza, która osłabia duszę?… Koleje, telegrafy, parostatki… wszystko to dobre, ale w porównaniu z wartościami moralnemi są nie więcej, ino dziecinną zabawką… Biada narodowi, który swój starodawny hart i czystość zamienił na nie!… Cóż z tego, że dorównamy zamorskim djabłom w ich wynalazkach, jeżeli zapomniane zostaną prawidła moralności, na których tyle wieków opierała się świetność Japonji!…
Mówił, mówił bez końca, gdyż mógł o tych rzeczach rozprawiać równie długo, jak o… hodowli peonij!
Ale tym razem Takeo czuł wdzięczność dla brata, gdyż rozumiał, iż umyślnie przedłuża gawędę, aby pozwolić mu przyjść do siebie.
Dopiero w domu, gdy po kąpieli i kolacji znaleźli się znów sami, zapytał go Jokojama:
— Jakże więc zamierzasz postąpić?
Kamienna twarz Takeo nie drgnęła; pozostał