Szli ostrożnie ciemną ulicą, pełną tchnień wyjącego wichru i gęstych smug deszczu, siekących niemiłosiernie ziemię i wszystko, co na niej. Zboku rozszalałe morze wysoko wznosiło potężne fale i raz wraz tłukło niemi w drżące brzegi. Fosforyczny blask ich piany przebijał nawet atramentowe ciemności burzliwej nocy i wydawało się, że polata nad oceanem i rwie się do miasteczka wrzaskliwa chmara złego, rozwścieczonego ptactwa, odtrącana przez jakąś grań tajemniczą…
— Więc… jest… mówże? Na pewno jest?… — dopytywał się Jokojama.
Hogi milczał.
— Nie wiem. Pewnie, że jest… Może jest?… — odrzekł wreszcie niechętnie.
— A to co nowego? Oto dwa jeny, które ci obiecałem… Ale pamiętaj!…
Hogi zatrzymał się i wcale nie śpieszył przyjąć pieniędzy. Jokojama musiał szukać jego dłoni, aby mu wetknąć monetę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/168
Ta strona została przepisana.
VIII.