— Co ci się stało?…
— Nie bój się!… — uspokajał go Takeo, podchodząc ku niemu z drugiej strony. — Nikomu nie powiemy!
— Tak, panie!… Kakeno Nojo… Kakenów dużo… Pół miasteczka… Oni tu starodawni… A czyż trudno zemścić się na biednym człowieku?… Nie wiedziałem, że pan tu jest!… Myślałem, że Jokojama-san tak… przez ciekawość, dla zabawy…
Jokojama rozśmiał się.
— Idź już, idź, tchórzu!… Damy sobie radę bez ciebie…
— Tak, panowie dacie sobie radę… wybornie i… beze mnie!… A ja pójdę!… Muszę zajrzeć na drugi koniec… Dawno tam nie byłem… A to zły kąt i noc właśnie dla złodziei!…
— Idź, bądź pewny naszego milczenia!… — rzekł Takeo.
Znikł niepostrzeżenie z pośród nich, a za chwilę doleciały ich z ciemności głuche i brzękliwe zarazem uderzenia jego kostura.
— Jesteśmy! — szepnął starszy Inotsuke.
Tako podniósł zwieszoną głowę i rozróżnił w ciemnościach czarniejsze od nich kanciate zarysy własnego domu. Z jakąż miłością i starannością budował go! Znał tu każdy nieledwie kamień, każdą deseczkę!
Patrzał nań długo, jakby chciał wzrokiem przebić czarną, zwartą masę, poza którą taiła się jego boleść.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/169
Ta strona została przepisana.