stado spłoszonych kruków, latały z łopotem nad jego skołataną głową; ciężar, znikły chwilowo, znów wrócił do serca.
— Czy to ty, Takeo?
— Ja.
— Wydało mi się, że ktoś przeleciał… No cóż?
— A nic. Tam niema nikogo, śpi sama!
— Ależ na pewno przeleciał… Uciekł!… W imię Buddy!… Czary jakieś?… Jakże się to stać mogło!?
— Nie wiem, nikogo nie znalazłem. A czy ty pewny jesteś swego Hogi?… Stary chciwy!…
— Tak, to tak!… Ale sam widziałem na własne oczy…
— Czy widziałeś, jak wychodził z balkonu? Jak odsuwał „szodżi“? Czy poznałbyś, kto to był?… Wtedy możnaby… dochodzić!…
— Dochodzić?… Może przed sądem!? Niesłychana rzecz… Co ty mówisz, Takeo!? Zupełnie jak cudzoziemiec… Ty, samuraj!… Co ty mówisz!?… Nie, nie przysiągłbym… nie poznałbym i… nie poszedłbym!…
— W takim razie albo to był podmówiony przez Hogi wspólnik, albo… przywidzenie… Dużoś mu dał?
— Ach, łotr!… Cała ta historja kosztuje mię ze 6 jenów…
Szli środkiem ulicy, chlupiąc odważnie w wodzie i przyświecając sobie od czasu do czasu lampeczką.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/174
Ta strona została przepisana.