cy! — przepraszał Jokojama brata na stacji kolejowej, na krótko przed odejściem pociągu. — Lecz jakże inaczej postąpić mogłem w tym wypadku?…
— Ależ, Inotsuke-san, jesteś w zupełnym porządku… Nie myśl o tem! Inaczej być nie mogło. Byłeś zawsze dla mnie drugim ojcem!… — przerwał mu z głęboką czcią Takeo.
— Widzę zresztą, żeś miał i bez tego tutaj interesa, gdyż wziąłeś bilet do Tokjo!…
— Tak, tak: do Tokjo!… Chciałem ci właśnie powiedzieć!… Interesa… Ha!… Ha!… Muszę się zobaczyć z naszym hurtownikiem, gdyż połów zapowiada się wspaniale… Ha!… Ha!…
Nadbiegał, gwiżdżąc, pociąg.
Żegnali się, stojąc przed sobą pochyleni, z rękami opartemi na kolanach, z oczami utkwionemi w oczach i obowiązkowym uśmiechem na ustach.
— Bądź zdrów i pisuj czasem!…
— Będę pisał. Dziękuję ci, bracie, za wszystko!…
— Do widzenia!…
— Do widzenia!…
Uścisnęli się po europejsku za ręce.
Wszedłszy do wagonu, Takeo opuścił szybę i kiwał wesoło bratu głową, podczas gdy pociąg wolno sunął w zachmurzoną dal.
Skoro jednak zaczęły migać przed nim obce, zadeszczone i wyludnione pola, szybę podniósł,
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/177
Ta strona została przepisana.