Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/178

Ta strona została przepisana.

przywarł do niej twarzą, a rysy wykrzywiła mu tłumiona boleść!
Był sam; nikt naprzeciwko niego nie siedział, nikt nań nie zważał. Nawet szary, zamglony dzień zdawał się szanować jego cierpienie, okrywając go dyskretnym półcieniem.
Tak, tak!… Trzeba pomyśleć, trzeba w cichości rozważyć, bez gniewu i żalu, jak to się stało, jak to się stać mogło?… Bez gniewu i żalu, gdyż „równowaga umysłu, pogoda temperamentu, panowanie nad sobą i spokój zachowania, są pierwszemi warunkami porządnego myślenia i porządnego czucia“, przypomniał sobie prawidła Cha-no-ju[1].
Ale myśli rodziły się ciężko, wyłaniały się niezgrabne i postrzępione z wypełniających jego duszę bolesnych ciemności. Już, już zdawało mu się, że je skupia w jakiś wyraźniejszy wniosek, w jakiś punkt jasny, gdy wtem… nowa stacja, nieoczekiwany świst lokomotywy, potrącenie nieuważnego podróżnika i długie na skutek tego przeprosiny… rozbijały na proch krystalizujący się wątek…
Nie, w tym wzburzonym potoku życia niepodobna wyczerpać smutku i ulżyć ociężałemu sercu!… Chyba w Tokjo!… Zatrzyma się w ustronnym, dobrze mu znanym hotelu!

Miał wstręt do zajęć, do powrotu do swojej

  1. Ceremonja „picia herbaty“.