północnej rybałki, do wszystkiego, co było dalszym ciągiem… tego, co znikło!
Patrzał, nie odrywając twarzy od szyby, na przesuwające się przed nim śliczne pola, ogrody, sadyby. Potężny Fudżi zarysował się za bladą płachtą mgieł, jak cień mocarza na słabo oświetlonej „szodżi“.
Widok niezgłębionego, boskiego spokoju góry pokrzepił go i Takeo natychmiast zrozumiał, czego mu trzeba.
Nikko!… Nikko!…
Ulżyło mu, błysnęła jakaś niewyraźna nadzieja. Zawołał chłopca z „bento“[1] i kupił sobie pudełko.
Zmuszał się jeść, choć pokarm układał mu się w piersiach kamieniem.
W Kozu siadł naprzeciwko niego jakiś Europejczyk, który swemi niespokojnemi, szybkiemi ruchami, swoim aparatem fotograficznym, nieustannemi zapytaniami dręczył go niemożliwie.
Takeo przymknął oczy i udał, że śpi.
Zdania, obrazy, uczucia, podarte, pokruszone, rozbite, a zarazem dowolne, nieposłuszne… Owe myśli chaotyczne a dokuczliwe, których skupienie i uporządkowanie odkładał do samotni w Nikko, płynęły przed nim, jak wstęga mijanych okolic. Nie mógł ich ani wstrzymać, ani od-
- ↑ Zwykły obiad na kolejach japońskich: pudełko z zimnym, gotowanym ryżem oraz rozmaitemi ostremi marynatami.