Dzień był cudny. Białe obłoki pokładły się sennie na szczytach gór, osrebrzonych jeszcze gdzie niegdzie płatami śniegu. Wykąpane w deszczach lazury nieba i zieleń ziemi lśniły nieporównaną świeżością. Wesoły bulgot płynącej wody i gędźba nawołujących się głosów ludzkich rozbrzmiewały po dolinie, jak muzyka i śpiew zbierających się do ucztowania gejsz. Wszędzie połyskiwało złoto słońca i kryształ zimnego, górskiego powietrza.
Takeo stał przed ponsowym łukiem mostu, rzuconym wśród ciemnej zieleni nad szarą, omszałą szczeliną, na dnie której szumiała spieniona Dajagawa.
Szeroka aleja, poszczeblowana sinemi cieniami kryptomeryj — kończyła się kamiennemi schodami, na których szczycie rozparło się wielkie, granitowe „tori“, niby tajemniczy hieroglif.
Obok wyglądała z zieleni krwawa igła pięciopiętrowej pagody, a dalej majaczyła złoto–purpurowa mgła świątyń.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/187
Ta strona została przepisana.
XI.