gały po świeżo wysypanym żółtym piaskiem tarasie, gruchały na kamiennych stopniach schodów, na majolikowych rynnach dachu, rzeźbionych w kształcie paszcz smoczych.
Wschodzące słońce biło zdołu z za krawędzi urwiska, jakim kończył się taras i skąd otwierał się widok rozległy na szczotkę ciemnych, strzępiastych lasów i siną dal bladych dolin. Nic nie zasłaniało widoku, najmniejszy krzew, kwiat nawet nie rósł na skraju przepaści, jeno po samym jego środku chyliła się ku powietrznej głębinie górska wiśnia, osypana niby śniegiem spóźnionem kwieciem. Różowawe jej okiście w łagodnej pozłocie wczesnego słońca płonęły, jak ciało zawstydzonej dziewczyny…
Takeo, podparłszy głowę ręką, długo siedział na stopniach kamiennych wśród gruchających gołębi i patrzał na drzewo rozmarzonemi oczami.
Kapłan w szarem płóciennem kimono już dwukrotnie wysunął głowę z rozsuniętych drzwi świątyni, wreszcie odważył się przyklęknąć ostrożnie na matach w pewnej odległości poza gościem.
— Czcigodnego poranka!…[1].
— Czcigodnego poranka, świątobliwy panie!… — odpowiedział Takeo, chyląc głowę z lekkim wdechem.
— Raczy łaskawie oglądać?
- ↑ O hajo! — „Dzieńdobry“ japońskie.