Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/208

Ta strona została przepisana.

żółte, białe, lub rdzawe, podobne do wzniesionych skrzydeł ptasich. Na brzegu czekały na nie gromadki rybaczek z koszami. Ich głowy, owinięte białemi chustami, gołe łydki, gołe ręce, wynurzając się z zawiązanych na plecach rękawów pasiastych kimono, migały jak stada wrzaskliwych czajek na tle wałów piany, nieustannie nabiegających na płaskość brzegu. Poprzez szum fali przebijał się niestrudzony mamrot ich gawęd oraz przenikliwe okrzyki, jakiemi nawoływały dzieci, myszkujące w poszukiwaniu mięczaków i muszli w zwałach morszczyzny, wyrzuconej na piachy.
Misawa przeszukała starannie nietylko skrytkę, ale cały pokój.
Nie, niema nic!… Śladu najmniejszego!… A zresztą wszystko jedno! Wiedzą i tak!… Niema wątpliwości, że to oni urządzili zasadzkę, schwytali go i zamordowali!…
Uprowadzili daleko w noc ciemną nagiego, drżącego z zimna i milczącego w swem szlachetnem zacięciu… Trupa wrzucili do morza, albo zakopali gdzie za miastem w ziemi… Tak, tak: ona nienawidzi ich!… Ale dlaczego Takeo nie wrócił i nie pomścił do końca swej krzywdy!? Dlaczego nie utopił swej okrutnej szabli w jej łonie?… Z jakąż rozkoszą poniosłaby śmierć, która ulżyłaby jej teraz i, będąc karą, uwolniłaby od następstw przyszłe jej wcielenia. Dlaczego nie przyszedł? Przecież mógł zabić ją bezkarnie. Miał na to prawo. I ona przyznawała