nadbiegającego i wznoszącego wysoko nad ziemią swój zawinięty czub.
Po całodziennym bezruchu, ciszy i kołysaniu, ogłuszający szum chluszczącego na brzegi przypływu, skupiony ruch śpieszących się ludzi, gardłowe okrzyki Ainosów, a następnie ciężki spokój lotnych piachów, w których stopy tonęły do kostki — oszołomiły Misawę. Przyjmowała powitania ziomków, jak przez mgłę, i odpowiadała na nie ze słodkim, żałosnym, półprzytomnym uśmiechem.
W takim żałosnym półśnie popłynęło jej tutaj życie.
Takeo wynajął od Ainosów najlepszą chatę, kazał ją oczyścić, wyszorować, wyłożył ją nowemi „tatami“, wstawił papierowe okna, a kuchnię przystosował do japońskiego użytku.
Misawa chciała sama prowadzić gospodarstwo domowe, gotować i sprzątać. Bała się wolnego czasu, bała się myśli, drzemiących na dnie jej duszy. Dlatego po obiedzie chodziła jeszcze do kantoru, aby prowadzić rachunki. Takeo początkowo opierał się temu, ale tak usilnie prosiła, że ustąpił.
Po tygodniu jednak zauważył, że taje mu w oczach, chudnie, mizernieje, słania się nieledwie na nogach i pokaszluje.
— Widzisz, mówiłem ci, że to nad siły twoje… I klimat tutejszy za ostry… Co cię boli, powiedz!?
— Ach nic, zupełnie nic… tylko…
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/224
Ta strona została przepisana.