Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/247

Ta strona została przepisana.

lepią się, jak gniazda jaskółcze, cale wsie i miasta. Na rzece czernieją gęsto wielkie i małe dżonki, pękate i wygięte w kształt ryby, z wydętemi bambusowemi żółtemi i nankinowemi niebieskiemi żaglami.
Zimne, przenikliwe wietrzysko dmucha z zachodu, dokąd właśnie płyniemy.
Dzwonią na śniadanie.
W przestronnej, czyściuchnej, ale skromnej jadalni już zebrali się pasażerowie pierwszej klasy: jakieś dwie damy mocno wystrojone i mocno… podejrzane, rudy ordynarny drab — konsul niemiecki, zdaje się, z Kiu-kianiu i kilku Japończyków w ciemnych, narodowych strojach. Naczelne miejsce zajmuje kapitan statku, po prawej jego ręce siadają damy, dalej ja i konsul. Naprzeciw rozmieszczają się Japończycy: pasażerowie i oficerowie załogi. Na zastawionym po angielsku stole wazy z ślicznemi chryzantemami; przed każdym z nas na obrusie leży również cudny kwiatek. Rozmowa toczy się po angielsku, ale dość kuleje, gdyż, z wyjątkiem kapitana oraz jednego z Japończyków pana T. — dyrektora „Zjednoczonych Towarzystw żeglugi po Jańtze“ — wszyscy mówili po angielsku źle i z trudnością. Konsul rychło wszczyna głośno wesołą gawędę z damami po niemiecku, Japończycy gwarzą między sobą po japońsku. Jedynie kapitan pozostaje na stanowisku uprzejmego gospodarza i sili się utrzymać nić ogólnej rozmowy.