Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/250

Ta strona została przepisana.

wemi żaglami. Są i niebieskie z nankinu i nawet czarne…
Nasz parowiec często zwalnia biegu na dany z łodzi znak; podpływają Chińczycy i drapią się po linach i drągach na górę. Są to nowi podróżni.
— Nie boicie się piratów?
— Zdarza się… — odpowiada oficer. — Ale pilnujemy się!
Kiwa z uśmiechem głową w stronę kurytarzyka, gdzie stoją na stojakach rzędami karabiny magazynowe i leżą nabite rewolwery.
Nie wydają się mi te środki dość pewnemi wobec tego, że cała załoga składa się z Chińczyków, a oficerów i podróżnych japońskich, oraz nas, Europejczyków, zebrał się na statku zaledwie dziesiątek, wliczając w to… damy.
Nie tracimy jednak dobrego humoru i gwiżdżemy wspaniale, ryczymy syreną jak stado morsów, prując tajemnicze odmęty Jań-tze… I coraz to nowi podróżni suną ku nam od mglistych brzegów na niezgrabnych, wątłych stateczkach.
Góry, góry; po obu brzegach góry…
Różowe, liljowe, sine i błękitne… Na niektórych białe miasta, rozsypane na stokach i szczytach, niby sznury i diademy pereł… Czasem pagoda wysoko strzela w jasnem powietrzu i lśni w słońcu piętrami zadartych dachów. Pobrzeże zarastają nieprzejrzane szuwary kolosalnie wysokiej trzciny… Zdala nie mogę rozeznać: