Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/262

Ta strona została przepisana.

nam niebezpieczeństwo, i chciwi „bitunku“ porzeczanie — śpieszyli ku nam, jak robactwo do padłego trupa. Otuchy dodawał mi jedynie spokój Japończyka.
— Niech pan się nie lęka!… — uspokajał mnie ten. — Tak źle nie będzie!… Są łodzie ratunkowe!…
— Ale ludzi mało.
— Istotnie ludzi mało, lecz damy sobie jakoś radę…
— Jakto: przewieziemy 500 Chińczyków?
— O nie! Ci zapewne zginą, o ile nie powiedzie się przyholować parowca do brzegu! Myślę wszakże, iż uda się opanować pożar — kapitan kazał zrzucać bawełnę do wody…
Pośpiesznie zapakowałem rzeczy, wyniosłem je na pokład i pobiegłem na dziób okrętu dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Dym buchał stamtąd jeszcze gęstszy i po drodze potrąciłem kilku majtków okopconych i wpół przytomnych od czadu, pijących chciwie wodę z kubłów.
Smród zgorzeliny był tak silny, że dotarł widać i na dolny pokład. Tam hałasowano i stukano wściekle w zamknięte drzwi. Walka z ogniem nie ustała jednak. Chińska załoga, zagrzewana przykładem oficerów japońskich, po chwilach wytchnienia rzucała się napowrót na płonącą piramidę pak bawełnianych i strącała je do wody. Płynęły tam długim sznurem, niby kawały piany białej, unoszone prądem szybciej od naszego statku… Roje czółenek upędzały się za