Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/264

Ta strona została przepisana.

maczył, że główne niebezpieczeństwo minęło, że można teraz wziąć się do powolniejszego, systematyczniejszego ratunku.
— Nawet część bawełny da się ocalić.
Wciąż jeszcze płynęły gwałtownie obfite kłęby dymu, ale utracił on już był swą złowrogą żółtość, stał się, jak w początkach, białym, podobnym do waty. Pomęczeni ludzie już nie rzucali się, jak wściekli, lecz, podzieleni na partje, zmieniali się kolejno. Paki bawełny rozrzucano, rozdzielano, niektóre wytaczano za burtę, inne suto polewano wodą w otwór, zrobiony pośrodku… Płonąca wata syczała, jak żywa, i pęczniała, jak ciasto… Po godzinie takiej pracy już tylko tu i owdzie sunął się dymek z bawełnianego rumowiska. Chińscy posługacze z wiadrami w ręku ścigali te dymki z wesołym uśmiechem… Oficerowie japońscy, z wyjątkiem jednego, odeszli na tył parowca, który już znowu dygotał od uderzeń śruby, walczącej z prądem Jań-tze.
Wracając do siebie, słyszałem w łazience okrętowej huczne śmiechy kąpiących się Japończyków. Konsul pił w jadalni piwo, a „wesołe damy“, schwytawszy mię w przejściu, wyrzucały mi płaczliwym głosem:
To my, panie, o mało nie zginęły, a pan nam nic nie powiedział… Nawet konsul nic nam nie pomagał… My o mało nie oszalały!…
Do Nankinu przybyliśmy późno w nocy; o zwiedzaniu miasta mowy więc być nie mogło.