rozumiewanie się z sobą i oglądanie wzajemne… jakby przez papier przezroczystej lampy…
Długą naszą rozmowę przerwał dziki, ostry krzyk, jaki wyrwał się wraz ze snopem światła z rozwartych nagle drzwi jednej z kajut pierwszej klasy.
— To konsul! — szepnął T. — Chodźmy jednak, bo coś się widać stało!
Pobiegliśmy dość pośpiesznie, ale rychło cofnęliśmy się i T. wstydliwie zaciągnął odrzuconą portjerę wejścia, zasłaniając troje nagich ciał, kłębiących się w głębi kajuty w potokach elektrycznego światła wśród kwiatów, butelek i aksamitnych poduszek…
Dzikie wrzaski, tupot i chichot ucichły na chwilę; ale po niejakim czasie ktoś znowu z przekleństwem odrzucił zasuniętą portjerę i wrzask znowu popłynął po pokładzie statku i dalej nad czarnemi wodami wspaniałej Jań-tze.
— Gorąco im! — szepnął zjadliwie jeden z oficerów.
— Żegna się z przyjaciółkami! — roześmiał się T. — Byle tylko nie zaspał jutro i wyniósł się nareszcie. Ja lubię Europejczyków, ale wśród nich rozmaici są ludzie!… — zwrócił się do mnie.
Poeta patrzał w zamyśleniu na księżyc i nic nie mówił. Ogólna gawęda już się nie wznowiła i wkrótce powiedzieliśmy sobie: „Dobranoc!“
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/272
Ta strona została przepisana.