w tym domu wysoki salon środkowy, nakryty szklannym dachem, a przebijający wszystkie piętra, coś w rodzaju oszklonego wewnętrznego, ciepłego i ozdobnego podwórza. Wokoło ścian idą połączone schodami galerje, opatrzone balustradami z rzeźbionego drzewa. Na galerje wychodzą drzwi z rozmaitych pokojów. Pośrodku salonu w bronzowej kadzielnicy tliły się wonności i miły ich zapach przenikał do wszystkich zakątków pałacu.
Ale bardziej nęciły mnie inne osobliwości miasta, mieszczące się na wybrzeżach rzeki Chań, — wąskie uliczki, niesłychanie brudne, zaludnione przez biedotę, ale malownicze i ciekawe.
Tam życie całe upływa mieszkańcom pod otwartem niebem, w domach pozbawionych prawie ścian… Pracują, kłócą się, kochają na oczach sąsiadów pod pilną strażą obyczajów… Tam lubiłem chodzić, by znienacka chwytać na gorąco obrazy życia… Wycieczki takie udają się jedynie bez przewodnika, kiedy błądzi się bez celu za wskazówkami wzroku i instynktu zbieracza wrażeń…
O mało wszakże drogo nie przypłaciłem ciekawości.
Na jednej z ulic tłum zwrócił na mnie uwagę, obiegł mnie, ścisnął i zaczął sobie ze mnie żartować, nawet szturchać. Wiedziałem, jak niebezpieczną rzeczą są takie igraszki, i wszedłem do sklepu. Lecz tłum podążył za mną, zapchał
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/283
Ta strona została przepisana.