Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/297

Ta strona została przepisana.

ciła się z błękitem wody… Obok lśniły pomarańcze, cytryny, rude tykwy… Różowa łuna biła od zasp jabłkowych; blado opalizowały winogrona zielonawe lub ciemne, jak śliwy węgierskie. Rzędy rdzawych bananów szczerzyły nad burtami swe krzywe, aksamitne kły…
Szmaragdowa fala morza biegła za łodziami, tańczyła dokoła nich, łamiąc i motając na swych rozedrganych przegubach barwne plamy ich odbicia.
A zgóry, z wysokiej burty „Armanda“ szara winda parowa, niby żerujący na błotnisku żóraw, co chwila zapuszczała swój dziób w tę chybotliwą, dropiatą zgraję i wyławiała zeń to beczkę, to wiązankę pudeł, to grono koszów, to niezgrabny, obwisły wańtuch żaglowy. Na pokładzie statku, na piętrach jego pomostów, na blankach boków, na dziobie i rufie, na zwodzonych schodach, nawet na rejach masztów mrowili się ludzie, podobni zdala do małych owadów.
Ponad tem, na zrębie najwyższego pomostu na windugach bielały smukłe brzuchy łodzi ratunkowych, a jeszcze wyżej naukos ku niebu strzelały dwa grube, białośnieżne kominy, niby dwa końce skrzydeł posmycznego w biegu łabędzia. Z jednego z nich sączyła się ledwie dostrzegalna smużka sinawego dymu…
— Na pewno jutro odchodzi! — pomyślał Różycki i znowu przeniósł oczy na samotny, nieruchomy i bezludny kadłub „Ochotnika“.