Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/298

Ta strona została przepisana.

Po raz może dziesiąty dokonał skrupulatnego przeglądu swoich kapitałów, westchnął i powiedział sobie:
— Nic z tego! Cóż robić!… Trzeba będzie pójść do biura Floty Ochotniczej i dowiedzieć się, kiedy to jej statek raczy łaskawie wyruszyć!…
We wspomnieniach przesunął mu się szereg dni na statku brudnym, zakurzonym, w towarzystwie ludzi dobrze mu znanych, sennych, znudzonych, nieciekawych; przypomniały biurokratyczne table d′hôte′y pod przewodnictwem nadętego kapitana; wieczne rozmowy o odznaczeniach, awansach, pensjach, dodatkach… Otrząsł się, jak od bryzgnięcia jesiennej szarugi, skrzywił się, ale mimo to oderwał się od balustrady portu i zmieszał się z kołującym na ulicy tłumem.
Ruch i gwar ciżby porwał go natychmiast, zalał, oszołomił, jak nurt bełchu morskiego.
Dudniły wokoło płyty granitowe pod uderzeniami kopyt, huczał bruk, stukotały koła pojazdów, tupotały tysiące obutych i bosych nóg. Wozy ciężko ładowne jęczały, jak żywe, jak żywa drżała w głębokich łożyskach ziemia, bolesnem i cierpliwem drżeniem; na towarowych baryczach ochały głuchym basem składy, przyjmując zrzucane do nich skrzynie i brzemięgi… A poprzez wszystko przebijało się na gęstych ładowniach nieustanne przenikliwe ćwierkanie łańcuchów, ślizgających się po blokach potężnych wind. Coraz to ciął powietrze, niby nagłe sma-