Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/299

Ta strona została przepisana.

gnięcie batem, ryk syreny parowcowej lub ostre gwizdnięcie sygnałówki.
Rzeka ciał, ledwie przyodzianych w zbrukane, czarno-niebieskie szmaty, przewalała się u balustrady portu, kłębiła i rozłamywała się na przystaniach na setki strumieni, aby spłynąć po długich, bujających się kładkach na statki z kuframi, worami, pudłami, pakłakami. Inne potoki człowieczego mrowia, również objuczone, sunęły zpowrotem z okrętów na ziemię i ginęły wraz ze swemi noszami w szeroko otwartych gardzielach składów.
Ludzie jęczeli, dyszeli, chargotali, klęli… Wyglądali, jak potwory bezgłowe, gdyż lica niknęły im w cieniu niesionych ciężarów. Widać jedynie było żylaste ramiona, pięści, paluchy, pazury, zdyszane piersi, wyprężone lędźwie i bary — oliwkowe, czarno-aksamitne, bronzowe, to obnażające się, to pogrążające miarowo w morzu łachmanów, niby błyski światła żywego na mętnym, burzliwym potoku. Pachniało smołą, morszczyzną, naftą i tranem, potem, złem pożywieniem i… nędzą.
Czasem przesuwał się wśród pracujących krajowców Europejczyk w flanelowym kostjumie, biały, jak kłak piany, spokojny, jak kra lodu. Czasem z rozpękłych odmętów ludzkich wynurzała się poważna, szafirowo-jedwabna postać chińskiego kupca, albo, rozmawiając, przechodzili dżentelmeni w czarnych surdutach i cy-