Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/300

Ta strona została przepisana.

lindrach z tekami pod pachą i cygarami w zębach.
Opodal w gajach palm, platanów i magnolij wznosiły się ciężkie, ciemne fasady pałaców, spowite w bluszcz, w pnącze różane, w girlandy kwiecia. Przed niemi z rzeźbionych cystern z miłym szmerem biły wgórę chłodne fontanny.
Rozłożyste krzesła, fotele i szezlongi, stojące w głębokich podcieniach, nęciły do spoczynku. Dalej lśniły się dyskretnie w bladym zmroku rączki i okucia masywnych podwoi. Wielkie kwadraty lustrzanych okien patrzały zgóry tajemniczo zimnemi szybami na robotnicze mrowisko, na ruchliwy port, na zwarty szlak szkut, dżonek, ładug, tkwiący u brzegu; na korowody srebrnych obłoków, wśród których szło, lejąc powódź pieszczotliwego światła, łagodne słońce jesienne.
Pod niemi połyskiwał lazur bezkreślny otwartego morza, a na nim bielały tu i owdzie żagle rybackie, zjawiały się lub nikły widmowo, zwracając to bokiem, to licem do lądu.
Różycki poszedł leniwo wzdłuż ulicy, mimo skweru z klombami kwitnących chryzantem, gdzie na ławkach siedziały chińskie niańki w szerokich, szafirowych szarawarach z nóżkami małemi, jak kozie kopytka, gawędząc i spluwając przez czernione zęby. Tłuste, europejskie „babies“ bawiły się obok na ciepłym żwirze.
Różycki zatrzymał się na skrzyżowaniu ulic