mienia, tonące kapitelami w egipskim mroku wysokiego stropu.
Ale wszystko ma swe granice; cierpliwość i nieśmiałość Różyckiego wyczerpały się również; fala krwi zalała mu zwolna cienką szyję, kanciatą twarz, zaróżowiła odstające uszy, zwiastując zbliżającą się burzę.
— Nie, nie znam nikogo, ale o pieniądze zaraz proszę! — wybuchnął głośno z determinacją.
— W takim razie… podpis konsula!
Ależ konsulat już zamknięty, a „Armand“ odchodzi jutro… jutro rano!… Wiem już, co to znaczy… „podpis konsula“!… Niech mi panowie nie robią tu niepotrzebnych trudności… Upewniam panów, że ja jestem ja… Muszę dziś wieczorem kupić bilet i zdać bagaż!… Proszę mi zaraz oddać moje pieniądze!
Uśmiech uprzejmy, ale stanowczy oraz bezwarunkowo fałszywy, wzruszenie ramion na jotę ledwie grzeczniejsze, niż w biurze Floty Ochotniczej…
Różycki czuje, że krew mu zpowrotem zbiega do serca, podejrzewa, że palnie za chwilę jakieś niepoprawne głupstwo, więc pozornie, nie patrząc na nikogo, cofa się ku drzwiom…
Na nieszczęście nie mógł sobie ulżyć nawet trzaśnięciem, gdyż śliczne, dębowe podwoje, rzeźbione w cudne liście, kwiaty i małpy, zawieszone na niezrównanej roboty miedzianych okuciach, były niezmiernie ciężkie i obracały się powoli.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/305
Ta strona została przepisana.