Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/306

Ta strona została przepisana.

Nęcące widziadło białego, posuwistego „Armanda“ bladło, nikło — zastąpiła go żałobna, pustelnicza sylwetka „ochotniczego“ parowca…
Zato na dole książęcych schodów, nie gorszych niż Wielkie Schody w pałacu Dożów, cnota jego została nagrodzona, gdyż spotkał się tam oko w oko z hrabią Fiorettim, znajomym tabled’hôte’owym z Japonji.
— Co za szczęście? Może pan tu zna kogo?
— Owszem, znam dyrektora!
— Mała rzecz! W takim razie wracamy… Musi mię pan dyrektorowi przedstawić!
Różycki pośpiesznie opowiada całą sprawę; Fioretti, z właściwą mu uprzejmością, zgadza się ją załatwić.
Dyrektor gorąco ściska rękę nowego znajomego.
— Tak, istotnie!… Małe nieporozumienie… Ale to we własnym interesie panów!… — zwraca się z czarującym uśmiechem do Różyckiego.
— Bardzo dziękuję!… We własnym interesie… spóźniłbym się na „Armanda“!… — mruczy Różycki.
— Niedawno mieliśmy wypadek, że podjął u nas sumę zupełnie kto inny… Tu, panie, Wschód…
Zerka od niechcenia na wyszarzane ubranie podróżnika.
— Pusto robi się u was w Szań-chaju! — próbuje przerwać Fioretti fachowe wynurzenia bankiera, ale ten ciągnie dalej z wielkim zapałem: