Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/307

Ta strona została przepisana.

— Zgłosił się jegomość bardzo przyzwoity, mówiący doskonale po francusku… Pokazuje mi weksel: żyra, podpis, wszystko jak się należy…
Tymczasem w głębi „świątyni“, na ołtarzach stolików i biurek urzędnicy odprawiają misterje z książeczką czekową Różyckiego.
Nareszcie kasjer główny rozkazuje mincarzom chińskim wypłacić szczęśliwcowi należną sumę. Rozradowany, jakby dostał ją w podarunku, biegnie Różycki we wskazaną stronę. Tam, za tęgą ladą dębową siedzi aż trzech Chińczyków. Każdy w szarej kurmie jedwabnej, z szerokiemi i długiemi rękawami, w czarnej mycce na głowie z guziczkiem na czubku. Gruby, siedzący pośrodku, nie zwraca na nic uwagi i trzyma płaski nos i sowie na nim okulary utkwione w olbrzymiej księdze; wodzi po niej brudnym palcem, mruczy, cmoka, a drugą ręką wprawnie stuka gałeczkami misternie rzeźbionej deski rachunkowej. Z prawej jego strony stoi smukły, jak dziewica, wytworny, jak paź średniowieczny, licznik-odbiorca. Z nieopisaną zręcznością chwyta pieniądze boticellowskiemi palcami, waży chwilkę w powietrzu, potem z brzękiem rzuca na nefrytową podstawkę… Ruchy ma lekkie, wniebowzięte, wyraz twarzy skupiony. Złote i srebrne krążki padają z miarowym, dzwonecznym rozjękiem, szerząc boski dreszcz w majestatycznej, modlitewnej ciszy budynku.
Przez ten nieomylny cedzik przechodzi codzień cały dopływ bankowej monety…