teczków tamtejszych złocieni lub peonij, hodowanych w cieniu namiotów. Tęsknię do nich i ze smutkiem myślę, że ich już nie ujrzę…
— Dlaczego?
— Muszę wracać!
Zarumienił się zlekka, wyprostował i zadumanym wzrokiem filozofa pogonił w błękitną dal morza.
Różycki pożegnał go, gdyż musiał śpieszyć do hotelu, aby spakować rzeczy i odesłać je do kantoru „Mercure de France“.
Najmniej kłopotu miał z pakami kolekcyj, zostawionemi w składzie Towarzystwa „The Osaka Shosen Kaisha“, które przywiozło je z Chań-kou.
Zarządzający biurem, ubrany w wytworne szare „kimono“, powitał go, przysiadając i wciągając głęboko w siebie powietrze, wysłuchał poleceń i zapewnił, że rzeczy natychmiast wyśle do wskazanego miejsca.
— Tylko… musi tam pan być osobiście, gdyż… my nie bierzemy na siebie odpowiedzialności… za ciąg dalszy!… — ostrzegał znacząco.
— To się rozumie! Znam przecież trochę i Europę!
Po drodze wpadł Różycki raz jeszcze do innego biura „Konan Kisen Kaisha“, aby uścisnąć rękę zacnego pana K. Kobale, który tyle rzeczy mu ułatwił i tak serdecznie opiekował się nim w podróży po rozlewnej Jań-tze.
— Kiedyż zobaczymy się znowu?
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/310
Ta strona została przepisana.