Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/311

Ta strona została przepisana.

— Nie wiem. Pewnie nigdy!
— Nie chcę słyszeć o tem! Czyżby mój kraj nie podobał się panu? — pytał z odrobiną kokieterji Japończyk.
— Ależ nie, lecz… przyszłość nasza nie od nas zależy!
— Życzę rychłego wyzwolenia pańskiej ojczyźnie!
— Dziękuję!
Różycki czuł się szczerze wzruszonym. Cudowna kraina kwiatów, rycerzy i kobiet wyłoniła się na chwilę przed nim z lazurowych głębin oceanu. Żegnał się z nią w myślach na długo, może na zawsze.
Hotelarz, żyd, gwałtem udający Niemca, widząc, że klient jego śpieszy się bardzo, potrzebował zrobić w rachunku dużo dotkliwych omyłek. Na szczęście nauczony doświadczeniem Różycki zapisywał wszystko skrupulatnie, sprostował więc bezzwłocznie omyłki i zwrócił rachunek.
Hotelarz łypnął oczami i znikł… Niema go długo. Daremnie Różycki dzwoni, chodzi niecierpliwie i pociera zaróżowione uszy… Zbiega wreszcie na dół do kantoru.
— Rachunek, albo idę zaraz na policję!
To skutkuje, pojawia się poprawiony rachunek. Hotelarz kłania się nisko, grzeczny i zadowolony… W łamanym rosyjskim języku przyznaje się, że jest… z Kiszyniowa.
Zmęczony, spotniały, z kapeluszem w ręku