Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/312

Ta strona została przepisana.

i rozwianym włosem znalazł się Różycki nareszcie na podwórzu Francuskiego Towarzystwa. Tak przynajmniej głosił szyld na bramie. Wąski zaułek; z obu stron żółto malowane mury, bez okien i drzwi. Daremnie wzrokiem szukał Różycki jakiego dalszego napisu, lecącej strzały albo wymownej ręki z wyciągniętym palcem. Nic nigdzie nie znalazł. Szedł więc dalej naoślep, wprost przed siebie, z ufnością w szczęśliwą gwiazdę starego włóczęgi. Przez sztachetową furtkę w murze dostał się niespodzianie do ślicznego ogrodu. Palmy wachlarzowate, draceny, opodal siwo-zielone, łapczaste araukarje, poza niemi spękane pnie ciemnych kryptomeryj japońskich, srebrne jesiony i klony rdzawe — wszystko bardzo wytwornie zmieszane.
Po żwirowej ścieżce, mimo kwietnika ślicznych, rozwianych złocieni wiodła droga na schodki kamienne, gdzie wielkie, skłębione jaszczury kaktusów wyciągały groźne żądła z porfirowych waz.
Co za przepych! Co za kultura! Bądź co bądź czuć Europę… Nie byle co!
Na olbrzymim, głębokim ganku pełno kwiatów. Wytworne fotele plecione i krzesła biegunowe zapraszają do spoczynku znużonych oczekiwaniem interesantów. Miljonerzy z „Mercure“ nie żałują widocznie zabiegów!… A jakie biuro wytworne!
Różycki, zupełnie pogodzony z losem, zajrzał skromnie przez uchylone drzwi. Przed śli-