Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/313

Ta strona została przepisana.

cznym, długim, stojącym pośrodku biurkiem siedział ze schyloną głową mężczyzna i pisał. Różycki chrząka, ale mężczyzna nie zwraca na niego uwagi.
— Przepraszam, chciałbym zdać rzeczy i kupić bilet na „Armanda“!… — mówił naówczas najlepszą swoją francuszczyzną.
Mężczyzna podnosi gwałtownie głowę, rumieniec zalewa mu wygoloną twarz, oczy błyskają. Posłyszawszy imię „Armanda“ zrywa się. Co za niezwykła uprzejmość!…
Znać rasę rycerską!…
Biegnie ku gościowi, woła coś szybko po francusku, właściwie… syczy niezrozumiale.
— Co za dziwne obyczaje kolonjalne! — rozważa stropiony Różycki, nie rozumiejąc ani słowa. — Czyżby się gniewał?… Ale zaco?
Pochwytuje niektóre wyrazy i domyśla się ze zdumieniem, że elegancki pan klnie… Widocznie coś tu zbroił przeciw obyczajom — pierwszy raz jest we francuskich kolonjach! Czeka wszakże spokojnie końca z pogodą doświadczonego podróżnika. Przecież się wyjaśni!
Elegancki pan, groźny, zaperzony, staje z piórem w ręku przed przybyszem. Salwy francuskich wyrazów sypią się dalej… Różycki słucha potulnie, ale ma tego dosyć. Szyja i twarz czerwienią mu się zlekka. Francuz milknie. Mierzą się oczyma, poczem nieznajomy, wysłuchawszy zapytania Różyckiego w tej samej kun-