Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/314

Ta strona została przepisana.

sztownej francusko-angielskiej mowie, wybucha śmiechem:
— Ach, pardon! Pan nie umie po francusku. Niech djabli biorą! Przecież pan już dziś dwunasty! — wygłasza bardzo mierną angielszczyzną.
— Yes! „Armand“…
— Tak właśnie: „Armand“! — podchwytuje z szubienicznym humorem, kiwa na gościa piórem, wyprowadza go za drzwi i pokazuje przybitą na nich kartę:
„Monsieur de Gerve, consul gènèral“.
— Aha, bardzo przepraszam! A gdzie „Mercure“?
Konsul pokazuje na furtkę i w zaułek, poczem robi nagły ruch dłonią na dół.
— Rozumiem: w piwnicy! Istotnie był tam jakiś otwór… — mruczy Różycki.
Kłania się najuprzejmiej i uchodzi. W furtce spotyka gromadkę ludzi.
— Oho, tuzin konsula powiększy się znacznie!… — mówi sobie, ale nie robi żadnych zabiegów w celu ratowania go.
— Dlaczego nie dają napisów!? — moralizuje.
Sam znajduje wkrótce wskazany otwór i wstępuje do katakumby. Dobrze trafił: jest nareszcie napis i obwieszcza, że tutaj biuro. Ale drzwi zamknięte. Wraca więc w zaułek i rozgląda się bezradnie na prawo i lewo. Za furtką