Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/315

Ta strona została przepisana.

tymczasem słyszy niemożliwą wrzawę, nad którą góruje grzmiący głos konsula. Po chwili wylatują stamtąd figury panów z kapeluszami w ręku i z mocno wzburzonemi twarzami. Spoglądają żałośnie na Różyckiego.
— „Mercure“!?…
Oui, oui!… Tutaj!… Ale zamknięte!
Smętna gromadka dąży razem ku bramie i długą chwilę gapi się, zadarłszy brody, na uroczysty napis szyldu:

„Mercure de France“
Towarzystwo Żeglugi i Przewozu Towarów.


O tak!… „Mercure de France“!… Bez wątpienia! Bogate musi być towarzystwo!…
W tej chwili Różycki dostrzega kulisów, niosących jego paki z „Osaka Shosen Kaisha“.
— Tam do licha!… Tego brakowało!…Cóż ci Japończycy myślą, że my, Europejczycy, latamy na skrzydłach!?… Niech djabli biorą azjatyckie porządki!…