Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/317

Ta strona została przepisana.

ich przyjmować, twierdząc, że za późno!… Za kwadrans statek odchodzi! Wstał i szukał wzrokiem, kogoby zapytać. Wtem ujrzał, że wiozą nowy wózek ładunku. Odczytał stempel angielski na jednej z pak: „Woochan“… Tak, to była jego własność!
W tej chwili pierwsze z brzegu pudło, a potem drugie leci na dno łodzi, pchnięte twardym butem marynarza.
— Ostrożnie!… Tam porcelana!… — woła z przerażeniem na cały głos Różycki.
Wszyscy zwracają ku niemu głowy, prócz majtków, którzy w ten sam sposób ekspedjują dalszy ciąg rzeczy.
Nim przecisnął się ku nim, było po wszystkiem.
Spoceni marynarze kiwali uprzejmie głowami na jego uwagi:
Oui!… oui!… Bez wątpienia, wstrząśnienie było cokolwiek za mocne!…
Uśmiechają się dobrodusznie i odchodzą po nowe ciężary, nie prosząc jednak tym razem „pour boire“.
Tymczasem miejsce Różyckiego na ławce zostało zajęte.
Siadły na niem jakieś dwie panie strojne i pachnące. Jedna z nich w czarnym kapeluszu z czerwonem piórkiem spotyka się oczami z Różyckim i próbuje go pocieszyć.
— Ee!… To tylko tak strasznie wygląda. Jeżeli dobrze opakowane, nic im nie będzie! —