mówi poprawną angielszczyzną. — Wiem to, gdyż mąż mój był czas jakiś okrętowym agentem!…
Różycki spogląda z roztargnieniem na jej twarz ładną, ale smutną, na jej podkrążone oczy, na jej ubranie, zbyt wyszukane dla trzeciej klasy, i uchylając kapelusza, mówi grzecznie:
— Ależ nic! Nic nie szkodzi!
— Tak, tak! Na wodzie inaczej, niż na kamieniach. Woda ugina się pod ciężarem… — dodaje jej towarzyszka z niemieckim akcentem. Rude włosy, twarz piegowata, szeroki nos, grube, spękane usta, duże ręce w jasno żółtych rękawiczkach, czarna modna spódnica „cloche“, czerwona bluzka jedwabna, wyłażąca tu i ówdzie z paska…
Różyckiemu wydaje się, że już widział gdzieś tę twarz, że ją zna… Sili się wydobyć ją z śmietniska wspomnień i potwierdza bezmyślnie jej słowa:
— Tak!… Tak!… Zapewne!…
Jednocześnie zerka na piękność, która już odwróciła głowę i z bolesnem skrzywieniem ust utkwiła czarne oczy gdzieś daleko w miasto.
Zmieszany wyciąga zegarek.
— Już dawno minął termin odjazdu, ogłoszony w rozkładzie! — zwraca się do rudej sąsiadki.
— Niech się pan nie niepokoi! Nieprędko jeszcze… Nie prędzej, jak za dwie godziny!
— A obiad?… Myślałem, że dostaniemy go
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/318
Ta strona została przepisana.