przepaścią, w której głębi majaczą brudne, wilgotne schody. Różyckiego uderza nieznośny, a dobrze mu znany z mongolskich podróży odór. Staje, zagląda i wącha.
— Co to?… Obora!?
— Chodź pan, chodź!… — woła wesoło „ruda“ gdzieś zdołu.
— To tutaj!…
— Nie może być… Tutaj przecież… krowy!
— Ależ tutaj!… Jeszcze niżej, pod krowami!… — odpowiada ze śmiechem.
Radzi nie radzi ześlizgują się lękliwie po ociekających gnojem schodach. Kate potoczyła się i o mało nie spadła, szczęściem Różycki w samą porę nastawił jej ramiona. Chwilkę pobyła w jego objęciach, ciepła i pachnąca, poczem, zostawiwszy kosz na boskiej opiece w połowie schodów, umknęła na dół do kajuty. Różycki pozostał na pochyłości z koszem na kolanach, a tymczasem już ktoś zgóry kopał kosz nogami i klął, na czem świat stoi. Nareszcie „ruda“ pośpieszyła mu z pomocą i stoczyli się oboje wraz z koszem na sam spód.
Różycki rozejrzał się. Pośrodku dużej, niskiej kajuty stało kilka stołów z prostemi ławami dokoła. Wszystko: ściany, sufit i podłoga było powleczone obrzydliwym, woskowo-żółtym pokostem. Istna nora miodowa… Podłoga zaśmiecona, lepka od błota. Słabe światło ledwie przedzierało się przez mętne, jakby oślepłe iluminatory, nieprzecierane od wieków, ze śladami
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/325
Ta strona została przepisana.