Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/326

Ta strona została przepisana.

fal tuzina przebytych huraganów. Tuż obok schodów, niby przepierzenie, mieścił się również żółty, odrapany bufet. Na nim stało parę szklanek z resztkami piwa, czerniała kupka popiołu, bielały niedopałki papierosów i okruchy jadła. Przy nim sterczał sługus z obrzękłą, wygoloną twarzą — brudny, wyświechtany, ohydny, jak ścierka, którą trzymał w ręku. Przyglądał się z pod oka Różyckiemu i jego towarzyszkom drapieżnym, krytycznym wzrokiem starego wygi. Obejrzał ich pakunki, ich ubiór i twarze, poczem znowu zagłębił się w wycieranie jakichś naczyń.
Różycki zatrzymał się, niepewny i zdumiony.
— Czego pan stanął? To tutaj! — zachęcała go rudowłosa. — Niech pan postawi kosz w kajucie na prawo, tam gdzie mój kapelusz… Tutaj my będziemy… Tu damski przedział, a tam dalej pański przedział… Rozbieraj się, Kate!… Czego stoisz!?
Kate weszła do kajuty, zdjęła żakiet i kapelusz.
— Dziękuję panu! — rzekła obojętnie, nie patrząc na Różyckiego.
— Niech pan pamięta, że my tu… Kiedy panu co będzie trzeba, to niech pan przyjdzie!… — dodała „ruda“, wysuwając za nim głowę na korytarzyk.
Zły i rozczarowany Różycki poszedł na drugi koniec jadalni, gdzie znalazł taki sam mały korytarzyczek i cztery wejścia, wiodące do czterech przeciwległych sobie kajut.