Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/328

Ta strona została przepisana.

Aby zająć się czemś, zaczął Różycki przeglądać pozostałych pasażerów. Poniżej, naprzeciw umieścił się człowiek-ljana, dalej jakiś piegowaty, jak pstrąg i włochaty, jak Ajnos, osobnik, który zdążył już zrzucić nawet bieliznę i wypoczywał w okazałej, niczem nie przykrytej nagości…
Po nieznośnym zapachu opjum poznał Różycki, że tuż pod nim zakwaterowali się Chińczycy. Cicho szwargotali ze sobą, pykając fajeczkami, ale skoro „bandyta“ zwiesił głowę i przyjrzał im się chwilkę, umilkli niezwłocznie i palić przestali.
Parowiec drgał chwilami od głuchych uderzeń zrzucanych na jego spód ciężarów; maszyna hurgotała i syczała, gdzieś zgrzytały łańcuchy, ale statek wciąż nie ruszał się, wciąż skrzypiała na pomoście winda i wciąż podpływały łodzie.
Wszystko słychać było wybornie przez otwarte okrągłe okienka kajut — tak zwane iluminatory.
Nareszcie nastała dłuższa cisza, zakończona okropnem wyciem syreny.
— Aha, ruszamy!…
Różycki wdział szybko buty i wybiegł na pokład.
Kiedy statek podnosi kotwicę i, burząc morze, nawraca w mglistą, bezkreślną dal, ląd stały nabiera szczególnego powabu.
Gęsty, czarny dym wali z kominów i długo