kowego koloru — zdaje się, że Portugalczyków z Makao.
Człowiek-ljana bardzo zadowolony z tych rugów.
— Kolorowi do kolorowych! — poucza z dumą sąsiadów. — Tu u nas, na Wschodzie, takie obyczaje, inaczej zalałaby nas ta hołota!… Pochodzę z Jawy… Mam tam plantację pieprzu… Musiałem jechać tym statkiem dla interesów… Chodzi mi o pośpiech, a miejsca w drugiej klasie zabrakło… Pewnie i pan w tem samem położeniu!? — Obiecują miejsca w Hongkongu… A pan skąd? — zwraca się do Różyckiego.
— Zdaleka.
Statek zwalnia biegu.
— Co to?
— Pilot… pilot odjeżdża! Kto ma listy do wysłania na ląd?
— Listy!? Ach, zaraz! Niech zaczekają! — woła głośno człowiek-ljana.
Różycki listów nie wysyła, ale wychodzi z innymi na pokład, aby zabić czas i oszukać głód.
Chyży, gęsty zmierzch pada z wysokiego nieba, niby deszcz sadzy. Brzegów już nie widać; jeno mruga w ciemnej dali, zmieniając kolory, gwiazda, latarni morskiej.
Po powrocie do jadalni pasażerowie, o radości, znajdują talerzyki rozstawione na stołach. Siadają pośpiesznie na miejscach. Ale… mija godzina, mija półtorej… Bledną zwolna fantasty-
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/333
Ta strona została przepisana.