czne rojenia, zwątpienie zakrada się do serca… W mdłem świetle starych, przepalonych lampek elektrycznych tłum pasażerów różnolicych, różnobarwnych i różnoszatych, głodnych, onieśmielonych, siedzących poważnie przed pustemi talerzami, wygląda niezmiernie zabawnie. Panuje przygniatająca cisza.
Nareszcie ktoś wybucha śmiechem.
— Wstawajcie, panowie, już nic więcej nie będzie! — mówi w portowem narzeczu.
Bufetowy obrzuca go groźnem spojrzeniem.
— Niosą zupę!… — mruczy po francusku.
Wjeżdża wspaniały ceber przy udziale dwóch majtków, niosących go za uszy.
A więc, a więc… Ludzie nie są tak źli, a świat w całości może nawet jest cnotliwy i wspaniałomyślny!… Nie umrzemy więc z głodu!…
Uzbrojony w wielką warząchew bufetowy nalewa brunatny płyn do talerzy
— Boski człowiek!…
Wszyscy chwytają za łyżki.
Różycki był tak głodny, że nie patrzał, nie wąchał. A zresztą… trudnił się etnografją i długie nieraz miesiące przemieszkiwał z dzikiemi ludami. Mimo to z przykrością usłyszał, jak „ruda“ powiedziała cicho do towarzyszki:
— Ty, Kate, nie jedz! Tu są robaki! My lepiej każemy sobie dać herbaty!…
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/334
Ta strona została przepisana.