Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/335

Ta strona została przepisana.

— Być może, że miała rację, lecz wypowiedziała ją za późno… talerz Różyckiego już był pusty!
Zato chleb wyborny!… Szkoda, że go mało!…
Na drugie danie jakieś ochłapy, podobne do świeżo wypranych gałganów. To już Różycki powąchał wbrew wymogom etnografji. Odgadł zupełnie słusznie, że jest to sztuka mięsa, wyjęta ze zjedzonej przed chwilą zupy. Obejrzał ją, oczyścił zlekka i zabrał się do niej dość odważnie, ale znalazł tam jeno kłęby żył i chrząstek, niepodatnych do rozżucia.
Na deser kilka orzechów zepsutych, trochę podmoczonych, stęchłych pistacyj, kawałek słodkiego strączka.
— Co to!? Żarty!? Czy co!?
Wszyscy mruczą.
— Za co biorą pieniądze!?
— Gdzie wino?… Powinno być wino!… — zwraca się jeden z bywalców do bufetowego.
Ponieważ mówi po angielsku, sługus udaje, że go nie rozumie.
Vin!… Rouge vin! — ryczy „czarny bandyta“.
— Zabrakło. Będzie… niedługo! — odpowiada lekceważąco lokaj, spogląda z uśmiechem na gości bezczelnemi oczami i kręci z niechcenia w ręku brudną ścierkę.
— Głodem morzycie!…
— Będziemy się skarżyć!. Ho, ho!… Nie na takich trafiliście! — piszczy człowiek-ljana,