Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/337

Ta strona została przepisana.

Duszno, piekielnie duszno!… Zwisająca mi tuż nad twarzą żelazna belka okrętowa dławi mnie, męczy, przygniata, jak wieko sarkofagu… Wyobrażam sobie uczucia górników, kujących skały w podziemnych szczelinach…“
Zamyka notes, rozgląda się po ścianach i pociesza:
— Jeszcze tutaj nie najgorzej! Doprawdy, nie najgorzej… Bywało przecie bardzo, bardzo… rozmaicie!
Próbuje usnąć, ale nieustający ciąg powietrza i perjodyczne chrapanie wentylatora budzi go.
— Niepotrzebnie wdałem się z temi… makolągwami! Gdyby nie to, byłbym zajął lepsze miejsce… — rozważa sennie.
Z otwartego iluminatora biją parne oddechy nagrzanych fal morskich. Wentylator wciąga je z rykiem i zionie napowrót ponad jego słabo przykryłem ciałem.
Już pogasły światła. W zamroczonej jadalni pali się jeno mała lampeczka. Przez otwarte drzwi widzi Różycki, że przy stole siedzi bufetowy i przekłada coś szeptem jakiemuś grubasowi z książką i ołówkiem w ręku. Ten słucha uważnie, poczem macha ręką i trzęsie głową z takim zapałem, że złoty łańcuszek brzęczy mu na opasłym brzuszku. Poczem znowu słucha, coraz rzadziej trzęsie głową, wreszcie kiwa nią przychylnie i sam coś szeptem długo doradza.