Obudził się Różycki, zlany potem, w objęciach własnej walizki. Wszyscy już wstali, już słychać było szmer rozmów i śmiech w jadalni.
Przez iluminator wpadał co chwila i skakał swawolnie po ścianach i suficie odblask morskiego szmaragdu, wyzłoconego słońcem.
— Śpiesz się pan! Zaraz podadzą śniadanie! — zawołał zdołu człowiek-ljana i znikł.
Na pustych pryczach leżała pozwijana pościel, węzełki, torby, kuferki. Ludzi nie było. Jedynie „piegas“, bez kołdry i bielizny, spoczywał w snopie światła, bijącego z okrągłego okienka i chrapał jak miech.
Śniadanie okazało się nie lepszem od wczorajszej kolacji. Pasażerowie posępnie przycichli. Obie znajome kiwnęły uprzejmie głowami Różyckiemu, gdy wszedł do jadalni. Siedziały przy osobnym stoliku i „monsieur Torchon“, jak zgodnie przezwali pasażerowie bufetowego, obsługiwał je ze szczególną galanterją.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/338
Ta strona została przepisana.
IV.