dnice, szarawarach, z pod których migały mikroskopijne stopki… Drobne Japonki, przewiązane w pasie szerokiemi, barwnemi „obi“… Kształtne Malajki, owinięte, niby mgłą, przejrzystą gazą różową lub żółtą…
Różycki z trudem przedarł się przez ten tłum i wszedł po schodach z lewej strony na pomost środkowy. Tam jeszcze goręcej. Schwycił go za gardło nieznośny odór kurnika, ogłuszył niemilknący świegot ptactwa. Zaciekawiony wstąpił po drodze w wąską ulicę klatek, stojących jedne na drugich, aż po dach z żaglowego płótna. Pełno w nich było ptasząt złotych, zielonych, żółtych i rubinowych, szarych i błękitnych. A było ich tak wiele i siedziały tak ciasno, że wprost mieniło się w oczach od barw, trzepotu skrzydełek i nieustającego ruchu. Skakały po swoich więzieniach i ćwierkały żałośnie, albo omdlałe, z rozwartemi dziobami, z nastroszonemi piórkami siedziały nieruchomo na grządkach. A były i takie, co pokładły się piersiami na pręcikach krat i wysunęły łebki i dzioby jak najdalej na wolne powietrze!… Dusiły się, serca im trzepotały tak mocno, że puchy na piersiach i gardziołkach falowały, jak suche listowie w czas burzy… Dwóch Chińczyków doglądało tego skrzydlatego roju, zawieszało mokremi szmatami od słońca, podsuwało im wodę i jadło. Pot lał się strugami z wygolonych łbów opiekunów, lecz mimo to nie nadążali ratować swych wychowanków i raz wraz musieli wyciągać z wię-
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/340
Ta strona została przepisana.