ciemnym korytarzyku niedostrzeżona poprzednio kupka łachmanów chwyciła go za nogę. Poznał w niej nie bez trudu istotę ludzką, dojrzał opuchłą twarz zbójecką i wielki, błyszczący nóż w ręku… Na szczęście osobnik używał go do obierania kartofli. Pełne wiaderko stało tuż obok.
— Poczekaj pan! — rzekł ochrypłym „pigginem“. — Zaraz wyjdzie i da panu… A potem będę panu sam przynosił… Nie wolno dawać pasażerom ukropu!…
— Cóż u licha wolno? Nawet herbaty napić się nie wolno!
— Panie, tu „republika“, tu nic nie wolno!
— A pan skąd?
— Ja… z Odessy!
— Z Odessy? Więc pan Rosjanin? — spytał Różycki po rosyjsku.
Nędzarz kiwnął głową.
— Psst! Już idzie! — ostrzegł przyciszonym głosem.
Zjawił się biało-nagi kuchcik, chwycił centymy wraz z imbrykiem, znikł w sąsiednich drzwiach, skąd następnie z wesołą francuską energją wyrzucił momentalnie to naczynie, już dymiące i pełne wrzątku.
— Uciekaj pan! — szepnął serdecznie łachmaniarz. — Schwytają, zapłacimy karę, a mnie… wypędzą!
Rozbawiony Różycki mężnie cofał się powolnym krokiem.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/342
Ta strona została przepisana.