Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/343

Ta strona została przepisana.

Monsieur Torchon ogromnie się zaniepokoił widokiem imbryka z ukropem, jaszczurczym wzrokiem śledził proces zaparzania herbaty i rozstawiania na stole zapasów, ale zaczepić Różyckiego nie śmiał.
— Nic tak nie gasi w skwar pragnienia, jak szklanka gorącej herbaty. Czy nie zechce pan spróbować? — proponuje uprzejmie Różycki siedzącemu w pobliżu człowiekowi-ljanie. Ten zerka ostrożnie w stronę bufetowego i dziękuje grzecznie.
Po herbacie humor Różyckiego odrazu się poprawił. Wyciągnął „Kima“ i poszedł kejfować na dziób parostatku. Tam najchłodniej, tam widok najrozleglejszy, tam pęd statku zwiewa czad węgla i przepalonego oleju maszyn, spędza precz nieznośny fetor ścieśnionego motłochu ludzkiego — tam pachnie jedynie morze, oddychają głębokiemi falami słone, rozgrzane wody!
Ale na sam dziób nie puścił go stojący na „wachcie“ marynarz, musiał szukać wolnego kąta wśród skrzyń i koszów.
Znalazł wreszcie wąską niszę, raczej szparę między pakami i, upewniwszy się, że gwoździe z desek wystają umiarkowanie, usiadł z roztwartą książką.
Nie mógł jednak czytać.
Przeszkadzał mu cudny poranek. Przeszkadzała mu lazurowa bezdeń, kołysząca się cichym poruchem. Przeszkadzały mu iskry srebrne latających rybek, raz wraz pryskające z wodnych